środa, 30 października 2013

Wojciech Tochman "Eli, Eli"

Autor: Wojciech Tochman 
Tytuł: "Eli, Eli"
Fotografie: Grzegorz Wełnicki 
Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013 

Czekałam na tą książkę z niecierpliwością, odkąd tylko pojawiła się w zapowiedziach Wydawnictwa Czarne. Niecierpliwości towarzyszyła też obawa, czego tym razem dotknie Wojciech Tochman. A każdy, kto zna Autora, wie, że to dotknięcie będzie bolesne, celne i wwierci się w świadomość czytelnika na zawsze. Gdy przeczytałam w zapowiedziach, że reportaż jest o Filipinach, zastanawiałam się, co ja wiem o tym państwie i jego mieszkańcach. Wyszło mi, że niewiele. W zasadzie z Filipinami kojarzą mi się tylko Filipinki, które całymi tłumami gromadzą się w niedzielne przedpołudnia w parkach w Hong Kongu, aby razem spędzić ten jedyny wolny dzień w tygodniu, zjeść śniadanie i lunch z przyniesionych ze sobą plastikowych pojemników, nadać paczki dla rodzin, pozostających w kraju. Przez pozostałe 6 dni tygodnia kobiety te służą (celowo używam słowa "służą" a nie "pracują") w domach bogatych Chińczyków z Hong Kongu. Często poniżane i traktowane jak ludzie drugiego gatunku (to nastawienie znam z osobistych rozmów z osobami z Hong Kongu, które posiadają filipińskie służące). I znam jeszcze Filipinki w Danii, pracujące w ośrodkach opieki społecznej, sprzątające domy, budzące niechęć społeczeństwa, gdy poślubiają dużo starszego Duńczyka, walczące o wizy i prawo do pozostania tutaj, zostawiające dzieci na Filipinach i wysyłające im pieniądze na normalne życie tam. 
Po książce Wojciecha Tochmana wiem jedno: wszystko jest lepsze od życia na Filipinach (chyba, że ktoś miał szczęście urodzić się w bogatej części filipińskiego społeczeństwa). 
Zasadniczą częścią "Eli, Eli" są zdjęcia. Od kilku dni zmagam się z przymiotnikiem, który mógłby je opisać. Bo powiedzieć piękne, wspaniałe to jakby przesunąć w tło bohaterów fotografii i odciąć się od piekła, o którym zdjęcia tak naprawdę opowiadają. Tak samo z opisem "świetne techniczne". Fotografie w "Eli, Eli" są wstępem do historii bohaterów, furtką do ich życia. Jeżeli zechcemy się na moment zatrzymać, jeżeli razem z autorem zagłębimy się w to, co widzimy na fotografiach, to wtedy myślę, że można je opisać jako wstrząsające i zmuszające do myślenia. Wojciech Tochman pyta, ile wiemy o tym, co fotografujemy, ile w nas zostanie po pstryk, pstryk zrobionym podczas wycieczek po slumsach, tak często ostatnio oferowanych np. na Filipinach, ale także w Indiach. Autor wie, że świata nie zbawi. Sam sobie zdaje sprawę, że na jego książce, spotkaniach autorskich zarobi on sam, wydawnictwo, dystrybutorzy, drukarnie, przewoźnicy i setki osób po drodze. Z niczym zostaną "dostawcy" opowieści. Pytanie czy prezentowanie czyjegoś życia jest moralne, zostaje bez odpowiedzi. 
Autor krótko przybliża nam historię Filipin najazdu Hiszpanów, powstania Filipińczyków przeciwko nim, zamiany Filipin w miejsce targu, gdzie handlowano nie tylko towarami, ale też niewolnikami, przybycia białych misjonarzy. To wszystko spowodowało zmiany obyczajowe, kobiety z pozycji równych mężczyznom zostały zepchnięte do roli gospodyń domowych. Miały tylko pracować w domu i się modlić w kościołach. Tochman rolę katolików w kształtowaniu oblicza dzisiejszych Filipin widzi jednoznacznie: "Hiszpańscy mężczyźni, mocą rozmaitych aktów prawnych, kazali kobietom zostać w domach. No i klęczeć w kościołach. Tam przez stulecia misjonarze błogosławili ubogich w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie. Błogosławili także tych, którzy się smucili, albowiem oni będą pocieszeni. Musieli też błogosławić niewykształconych, aby usprawiedliwić brak dostępu do edukacji. Kształcili się Hiszpanie i lokalni kolaboranci, reszta im służyła. Ubóstwo pojmowano dosłownie: przez wieki ludzie wierzyli, że bogaty wyląduje w piekle. Skoro łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu, wejść do królestwa niebieskiego, potępienia na sądzie ostatecznym boją się tutaj i dzisiaj. Nie chcą się bogacić. Bogactwo budzi strach. Bieda jest cnotą." Po Hiszpanach przyszli Amerykanie, równie mocno niezaintersowani reformami społecznymi, potem japońska okupacja, potem tzw. wolność i bazy amerykańskie. 
Opowiadając historie mieszkańców slumsu na Onyksie i ludzi żyjących na cmentarzu, Autor pisze min. o setkach tysięcy Filipińczyków bardzo ciężko pracujących na całym świecie, o seksie i handlu kobietami oraz dziećmi, o kościele, który nie dopuszcza aborcji i antykoncepcji, o życiu, które nie niesie ze sobą żadnej nadziei. 
Język Tochmana jest oszczędny i precyzyjny. Nie pojawia się ani jedno zbędne słowo, a jednocześnie każde zdanie trafia w sedno. Wojciech Tochman "wali między oczy", dosadnie i bez ostrzeżenia. Nie ma w słowach poprawności politycznej, jest nazwanie rzeczy po imieniu. Czytałam gdzieś w internecie recenzję "Eli, Eli" i w komentarzach pojawił się wpis jakiejś osoby, która pisała, że nie może sobie wyobrazić, że ta książka ma tylko 132 strony, że to stanowczo za mało, żeby coś napisać o Filipinach. Ja myślę, że 132 strony "filipińskiej esencji" autorstwa Wojciecha Tochmana to bardzo dużo! 
Książka mocna!

Polecam!

Moja ocena: 6/6










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz